Wszystko było źle, nic nie układało się tak, jak powinno. Napisała trzynaście prac i żadna z nich nie była wystarczająco dobra, miała jeszcze tylko dwa podejścia, żeby zaliczyć ten egzamin, a jeśli się jej nie uda, to pewnie długo już tutaj nie pobędzie. A tego się bała. Przyjazd tutaj był spełnieniem jej marzeń, czuła się dobrze w tej wielkiej, starej szkole, no i miała tu przyjaciół, miała tu Jeydona, chociaż teraz stuprocentowo pewna nie była, jak to między nimi jest. Pamiętała, że w tym tygodniu się posprzeczali, o głupotę, jak zawsze z resztą, ale pamiętała też, że chyba się pogodzili, wypalili fajkę pokoju i mogli wrócić do normalności. Dlatego właśnie to do niego miała zamiar pójść, licząc na to, że zastanie blondyna w jego pokoju, najlepiej samego, nie potrzebne im osoby trzecie, a ona chciała po prostu usiąść i po cichu szukać w Morrisonie natchnienia, żeby tym razem jej nowela wyszła idealnie, żeby już nie musiała godzinami siedzieć nad pustymi kartkami i rozpaczliwie rozglądać się po kątach, żeby odnaleźć punkt kulminacyjny. Tak, Ruby Mitchell zdecydowanie przechodziła teraz kryzys twórczy, który zapoczątkował jej ojciec, dzwoniąc do niej pewnego poranka i informując, że byłą panią Mitchell zabrano do zakładu psychiatrycznego, bo prawie z dymem puściła swój dom i całą ulicę. Ruby nie mogłą pozbyć się wyrzutów sumienia, bo w końcu... gdyby zdecydowała się na jakieś poważne studia blisko domu, taka sytuacja nigdy nie miałaby miejsca. Mogłaby opiekować się matką, mogłaby jej pomagać, a teraz tak po prostu wsadziła ją do domu wariatów. Może nie bezpośrednio, ale czuła, że to jej wina, że zrobiła z matki ofiarę swoich głupich pomysłów. Dlatego szybko w pokoju Morrisona się znalazła, wcześniej zapukała, ale na pozwolenie nie zaczekała, nie miała na to czasu. Patrzyła bez słowa na znajomą sylwetkę, żeby chwilę później usiąść na jego łóżku i ciężko westchnąć z bezradności.